Oto #HIT2021. Przypominamy najlepsze materiały mijającego roku.
Łągiewka to były obrońca i wicemistrz Europy z kadrą młodzieżową do lat 16 z 1999 roku. Rozegrał ponad sto meczów w rosyjskiej ekstraklasie, a w okresie swojego szczytu formy należał do najlepszych defensorów tamtejszej ligi. Zawodnik spędził na Wschodzie ponad sześć lat: w Szynniku Jarosław, Krylji Sowietow Samara i Kubaniu Krasnodar. Wcześniej ze Skonto Ryga wywalczył dwa mistrzostwa i puchar Łotwy.
Choć nigdy nie zadebiutował w polskiej ekstraklasie i grał najwyżej tylko w I lidze (w Jagiellonii i Arce Gdynia), Leo Beenhakker dużo sobie po nim obiecywał. Holenderski selekcjoner reprezentacji Polski w 2006 roku budował nową kadrę i widział w niej Łągiewkę. Piłkarz wymyślił jednak chorobę i nie przyjechał na jeden z meczów. Później jego losy były pełne zakrętów. Można powiedzieć, że przeżył trzy życia. Znalazł się na dnie, zaczynał od zera w USA, a następnie osiadł w Wielkiej Brytanii. Miał depresję, wpadł w poważny nałóg. Dziś ma dopiero 38 lat i poukładał sobie życie na nowo. W rozmowie z nami zwraca się do młodych zawodników. Jego historia ma być lekcją - jakich błędów powinni unikać.
Mateusz Skwierawski, WP SportoweFakty: Sięgnął pan dna?
Krzysztof Łągiewka: Gdy wpadłem w towarzystwo narkotykowe, to faktycznie, znalazłem się bardzo blisko rynsztoku.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: Oryginalna akcja zespołu Piotra Zielińskiego
Kiedy to było?
Mówimy o okresie mniej więcej trzech miesięcy w Stanach Zjednoczonych. Doszło do mnie, że przegrałem wszystko.
Co pan ma na myśli?
Popłynąłem do tego stopnia, że próbowałem już wszystkich używek, jakie są dostępne na świecie. Dragi tak mnie pochłonęły, że w zasadzie kwestią czasu było, kiedy znajdę się po drugiej stronie. To nie był amerykański sen. W Stanach wylądowałem sam, bez rodziny, nie miałem pracy, pieniędzy. Mocno się stoczyłem. Myślałem, że za chwilę zniknę z tego świata.
Od czego się zaczęło?
Do USA wyleciałem z zamiarem gry w piłkę, po rundzie spędzonej w Arce Gdynia (jesień 2011 r.). Nie udało się i zostałem zmuszony do nauczenia się pracy, że tak powiem.
Jakiej pracy?
Na budowie. Co tam innego można robić bez żadnych umiejętności? Niestety, wszystkiego musiałem uczyć się od nowa, jak małe dziecko. W klubie zawsze ktoś coś za mnie załatwił. Od najprostszych urzędowych spraw po te znacznie bardziej skomplikowane. Pamiętam jak leciałem z Rosji do Polski. Zadzwoniłem do kierownika, do klubu, i mówię: "Stary, nie wyrobie się". On za chwilę połączył się z lotniskiem i specjalnie dla mnie wstrzymano samolot o 20 minut. Tak mniej więcej wygląda życie piłkarza. Generalnie większość sportowców nie ma pojęcia, na jakich zasadach funkcjonuje normalny świat, jak trudno jest rano wstać i zarobić na chleb.
Po wielu latach występów w lidze rosyjskiej, epizodzie w reprezentacji, w Nowym Jorku i New Jersey łapałem się każdej pracy, żeby cokolwiek zarobić. Szybko zaczęło mi się palić pod nogami, bo żadnych pieniędzy z kariery nie zainwestowałem. Co miałem, to wydawałem. W Ameryce robiłem na budowach. Byłem pomocnikiem, głównie gościem od noszenia. Panem "przynieś, zanieś, pozamiataj". Ktoś tam z polskiej kolonii mnie pamiętał z boisk, załatwił fuchę, polecił następnemu i tak egzystowałem. A w zasadzie zmarnowałem dwa lata.
Nikogo nie dziwiło, co piłkarz robi między betoniarką a cegłami?
Na początku cała budowlanka żyła moim "transferem". Chłopaki dopytywali, jakim cudem się tu znalazłem, zagadywali o reprezentację, o Rosję. Coś tam odpowiadałem, ale starałem się unikać tego tematu. Bolało. A później, z biegiem czasu, stałem się po prostu zwykłym pracownikiem.
Nie chciał pan wspominać?
Prawda boli. Muszę to powiedzieć szczerze: przegrałem karierę na własne życzenie, przez własne błędy i głupotę. Skończyłem grać wcześnie, w wieku 28 lat. Myślę, że wykorzystałem swój potencjał na 40 lub 50 procent. Gdy do reprezentacji Polski powołał mnie Leo Beenhakker, sodówka już dawno urządziła się w mojej głowie. W meczu z Portugalią na Stadionie Śląskim byłem rezerwowym (wygrana 2:1). Miałem możliwość pojechania na kolejne spotkanie eliminacji Euro 2008 z Belgią, ale wymyśliłem chorobę.
Jak to?
W Rosji świetnie mi szło, dlatego byłem przekonany, że nigdy z tej bańki nie wyjdę. Dostałem powołanie na Belgię i zaczęły się kombinacje. Spojrzałem w kalendarz: - Wrócę z reprezentacji, to mi dwa dni do ligi zostaną - marudziłem. I dalej szukałem problemu. - Gram w mocnej lidze, a w kadrze mam na ławce siedzieć? - czułem wręcz zażenowanie. Jak o tym teraz myślę, to nie mam na siebie słów. Nie mogę sobie tego wybaczyć. No, ale wtedy, zadzwoniłem do trenera i wcisnąłem kit o chorobie.
Reprezentacja rosła w siłę, wygrała wtedy 1:0 po golu Matusiaka i awansowała później na mistrzostwa Europy po raz pierwszy w historii.
Żeby było śmieszniej, pod koniec 2006 roku miałem lecieć z kadrą na zgrupowanie do Emiratów Arabskich na mecze towarzyskie i naprawdę zachorowałem. Chyba angina mnie dopadła. Zamiast stawić się w hotelu i pokazać się lekarzom, zlekceważyłem to i pojechałem do domu. Powiedziałem doktorowi przez telefon, że mam gorączkę i mnie nie będzie. Tak to się skończyło - najpierw ja olałem reprezentację, a później wszyscy olali mnie.
Był pan blisko debiutu w drużynie Beenhakkera?
Wskoczyłem do szerokiej kadry chyba za kontuzjowanego Głowackiego. W Kazachstanie siedziałem na trybunach (1:0), a później byłem rezerwowym z Portugalią, co mile mnie zaskoczyło. Ponad tydzień spędziliśmy razem na zgrupowaniu i asystenci Leo mówili, że robię dobre wrażenie. Zmarnowałem szansę.
Skąd wzięła się u pana sodówka?
Odbiło mi przez kasę. Z samych premii dostawałem w Rosji do ręki od 10 do 15 tysięcy dolarów na mecz. Robiłem szereg kompletnie niepotrzebnych rzeczy. Obwieszałem się drogimi ciuchami, których nawet nie mierzyłem. Wyglądało to tak, że wchodziłem do sklepu, siadałem w fotelu, a facet przynosił stertę ubrań. Ja za nie płaciłem i wychodziłem. Nie były mi potrzebne, tak samo jak zegarek za 50 tysięcy dolarów albo buty za dwa tysiące dolarów. Jeździłem do drogich butików w Moskwie, a z jednego zgrupowania wróciłem z trzema walizkami ubrań, choć leciałem z jedną torbą.
Pamięta pan swój największy wydatek?
Jednorazowy? Za imprezowanie od wieczora do świtu. 20 tysięcy dolarów za jedną noc. Aż wstyd. To był rachunek za zabawę w klubie, w tym też za alkohol i to była kwota już podzielona, dla jednej osoby. A było nas pięciu. Tak żeśmy się z chłopakami z drużyny bawili w centrum Moskwy. Tu przestroga dla młodych piłkarzy - myślcie przyszłościowo. Ja tego nie robiłem. Zdawało mi się, że jestem z żelaza, a później wysiadło mi kolano, łydki, zaczęły się operacje. Nocne życie i imprezy na pewno nie pomogły. Tata mówił: "Będziesz miał 36 lat, to potańczysz". Ja się śmiałem. "Kiedy? Teraz się bawię, młody jestem" - zbywałem jego rady.
Cokolwiek pan odłożył?
Wszystko poszło w rynsztok. W Stanach zaczynałem od zera. Dopiero teraz nauczyłem się żyć i cenić to, co ludzie mają, pracę i pieniądze także. I chyba jestem bardziej szczęśliwy.
Zarywał pan noce, jeździliście z drużyną do drogich klubów w stolicy Rosji. Nikt was nie kontrolował?
W Samarze byliśmy na topie, dobrze nam szło. W piątek szliśmy całym zespołem na imprezę, w sobotę się wysypialiśmy, a w niedzielę wygrywaliśmy mecz. Przyjeżdżało do nas napakowane gwiazdami CSKA Moskwa, a wyjeżdżało zbite, z porażką. Trener Gadży Gadżyjew, rocznik 1945, powiedział, że to nasze życie i możemy robić z nim, co chcemy, póki mamy siłę grać. Ignorował wszelkie donosy.
W Rosji był pan piłkarzem Szynnika Jarosław, Krylji Sowietow Samara i Kubania Krasnodar. Ale trafił pan tam ze Skonto Ryga, nietypowego kierunku.
Występując w Polsce, jeździłem wielokrotnie na testy do Southampton. Początkowo zajmował się mną agent Jerzy Kopa, były trener Lecha Poznań. Nie byliśmy jednak w Unii Europejskiej i nie miałem możliwości podpisania umowy w Anglii. Wspólnik Kopy zaproponował, że łatwiej mi będzie trafić do lepszego klubu z Rygi, niż z Jagiellonii, z II ligi. Ale w Białymstoku był lepszy poziom niż w drużynie mistrza Łotwy. W Skonto niewiele grałem, ale na szczęście pokazałem się w turnieju skupiającym wszystkich mistrzów byłego Związku Radzieckiego. Pojechaliśmy ze Skonto do Moskwy, na Stadion Olimpijski i doszliśmy do finału. Wtedy pojawiły się oferty z Rosji.
Występował pan w Rosji ponad sześć lat, nie myślał pan o zmianie ligi?
Byłem w Rosji zakochany i nie chciałem z niej wyjeżdżać. W swoim najlepszym okresie miałem zapytania z Niemiec, odzywali się do mnie ludzie, ale to olewałem. Nie miałem nawet menadżera. W Krylji czułem się doskonale.
W klubie zaszły zmiany, gdy pojawił się kryzys finansowy. Przyszedł nowy trener, Leonid Słucki, ze swoją stajnią: menedżerem, dyrektorem sportowym, zawodnikami i odsunął mnie na bok, mimo że byłem w dobrej formie. Za sobą miałem kibiców i kilka osób w klubie, bez większej siły przebicia. Raz grałem, raz nie, dlatego uniosłem się honorem. Zgłosił się po mnie Amkar Perm i Kubań Krasnodar. Wybrałem Kubań z drugiej ligi, z ambicjami awansu do ekstraklasy. W mojej głowie był jeden wielki chaos, brakowało spokoju wewnętrznego, działałem emocjonalnie. Gdybym zacisnął zęby i nabrał wody w usta, to pewnie bym Słuckiego przekonał do siebie. W Kubaniu było kiepsko. Zaczęły się kontuzje, zerwałem z nimi kontrakt i znalazłem się bez klubu. Przez dłuższy czas sam sobie ćwiczyłem, złapałem nadwagę. W 2010 r. na krótko wróciłem do Krylji i na tym skończyła się moja przygoda w Rosji.
A kiedy minęła panu sodówka?
Przestała gazować dopiero w Stanach.
Przed wyjazdem do USA był pan jeszcze pół roku w Arce Gdynia, w I lidze.
I podobnie jak wcześniej: przekombinowałem. Z Maciejem Skorżą mieliśmy okazję poznać się w szkółce piłkarskiej w Piasecznie. Bardzo go szanuję i cenię. W tamtym czasie był w Legii (2010 r.). Zaproponował, bym pojechał z nimi na Cypr, pokazał się w sparingach i zobaczymy, co z tego wyjdzie. Ale kolejny raz posłuchałem złej osoby. Dostałem telefon z Rosji, że znajdzie się tam klub dla mnie i zrezygnowałem z Legii.
Nie znalazł się i znowu, na własne życzenie, zostałem na lodzie. Trenowałem indywidualnie, od zimy do lata. Po kilku miesiącach z ofertą zgłosiła się Arka, która już wcześniej o mnie pytała. Jedną rundę spędziłem jeszcze w I lidze w Gdyni (sezon 2011-12). Po tych wszystkich perypetiach po prostu nie podołałem. Wcześniej zatrzymywałem najlepszych napastników w Rosji: Wagnera Love, Jo, Arszawina, Pogrebniaka, Krasicia, a w Polsce nie mogłem się odnaleźć w meczu z Kolejarzem Stróże.
Na drugiej stronie przeczytasz między innymi, ile Krzysztof Łągiewka zarabiał na budowie, dlaczego wyjechał do Anglii i ponownie wpadł w depresję.
[nextpage]Proszę wytłumaczyć, skąd po tym wszystkim wziął się pomysł wyjazdu do USA?
Myślałem, że przeniosę swoją karierę z Rosji do Stanów. Przeprowadzę się, zostanę na dłużej. W grę wchodziło Columbus Crew oraz Chicago Fire.
Zaraz zaraz, nie miał pan agenta. Kto przedstawił taką ofertę?
Niestety, to była totalna amatorka. Pojechałem do USA w ciemno. Znajomy miał znajomego, który kogoś tam gdzieś znał. Śmiech na sali. "Przyjeżdżaj, ogarniemy" - usłyszałem w słuchawce i się spakowałem.
Co było dalej?
Z jednego miejsca został zwolniony dyrektor sportowy, sprawy się przedłużały, był już tydzień po zamknięciu okna transferowego i musiałem czekać do stycznia. Do zimy jeszcze miałem nadzieję: biegałem, ćwiczyłem w siłowni, łapałem dorywcze prace. Jak się kolejny raz nie udało, to już machnąłem ręką. Przestałem trenować, po robocie "piwkowałem".
Na początku mieszkałem w New Jersey u wuja, mamy brata. Później, w Garfield (stan New Jersey), dzieliłem mieszkanie ze znajomymi z budowy. Tam też zaczepiłem się w SC Vistula Garfield, zespole stworzonym z pracowników firmy, występującym w amatorskich rozgrywkach. W 2012 roku profesjonalna piłka już się dla mnie skończyła.
Trudno się było przestawić?
Pamiętam pierwszą wypłatę. "Co to jest?!" - patrzę. 700 dolarów i to po dwóch miesiącach, bo wcześniej nie płacili. Szef tłumaczył, że miał "emergency"... (nagły wypadek - ang.).
Czytałem wiele historii. Na przykład Igora Sypniewskiego, innych chłopaków. Ja się nie dziwię, że byli piłkarze nie potrafią się pozbierać po karierze. Mi tak psychika wysiadała, że zacząłem wierzyć w totalne bzdury. Mówiłem do siebie: "Wyjmę wtyczkę i wszystko się zresetuje, jak w grze".
Najgorsze było oglądanie meczów. W telewizji widzisz kolegów z boiska. Gościa, który był od ciebie słabszy, albo dużo starszy, i który dalej występuje na najwyższym poziomie. A ty? Siedzisz na tyłku gdzieś w ciemnej dupie.
Odciąłem się od piłki. O tym, że kiedyś coś tam kopałem, przypomina mi komunikat ze strony "90minut.pl". Raz w roku wyświetla się informacja o moich urodzinach. Lżej mi się patrzy tylko na El Clasico czy finały Ligi Mistrzów, bo wiem, że i tak nie doszedłbym do takiego poziomu.
Ale później, w Anglii, jeszcze coś pana tchnęło i chciał pan wrócić do futbolu.
Od siedmiu lat mieszkam w Leeds. Przyjechałem do mamy. W momencie, gdy zaczęły się trudne sytuacje w życiu, gdy trzeba było podjąć się pracy, żeśmy się rozjechali - mama na Wyspy, ja za Ocean. Przyjechałem do niej w największym kryzysie.
Historia podobna do tej, o której mówił pan na początku, z czasów USA.
Wtedy w Stanach, gdy było ze mną bardzo, bardzo źle, któregoś dnia po prostu obudziłem się i stwierdziłem, że nie pozwolę się zniszczyć. Powiedziałem sobie: "Masz syna, który ma 16 lat i mamę, która cię kocha. Musisz dla nich żyć". Nie po to matka mnie urodziła i wychowała, żebym leżał w kanale. Powiedziałem: "Koniec, nie wezmę już narkotyków do ust".
A jak było w Leeds?
Początkowo? Źle.
Dlaczego?
W Leeds chciałem jeszcze raz spróbować, zgłosiłem się do jednej akademii piłkarskiej. Nie wyszło i się poddałem. Przyszła depresja.
Browarami zapijałem tabletki uspokajające, żeby w ogóle zasnąć. Dużo przytyłem, z 96 do 124 kilogramów. Całe ciało mi spuchło, wyrósł brzuch, przeszkadzał mi buty wiązać.
Po przyjeździe do Anglii zacząłem pracę w fabryce. Zmiany mam od 5 rano do 15 i od 15 do północy. Tak non stop. Na początku celowo brałem popołudniowe zmiany. Rano coś zjadłem, wykąpałem się i szedłem do ludzi. Nieważne, że z nimi nie rozmawiałem. Liczyło się to, że przebywałem w miejscu, w którym ktoś po prostu był. Słuchałem, patrzyłem, czas leciał.
Co z tego, że stałem odcięty umysłowo i praktycznie nie dało się nawiązać ze mną kontaktu. Przynajmniej przez 8 godzin nie mogłem pozwolić sobie na alkohol czy inne głupoty. Ale idąc do roboty na 5 rano, wracałem, gdy było jeszcze jasno. W tamtym okresie wolałem się po prostu napić i zasnąć. Sześć czy siedem butelek piwa plus środki nasenne odcinały mnie do kolejnej zmiany w pracy.
Ale przetrwał pan.
Podobnie jak w USA - nagle samo puściło. Historia Radka Kałużnego mocno mnie podbudowywała. Motywowałem się, że o wiele lepszy piłkarz ode mnie też pracuje fizycznie, gdzieś w Anglii, i jakoś funkcjonuje. Powtarzałem sobie, że i ja dam radę.
Wróciłem na siłownię, zacząłem biegać i żyć normalnie. Schudłem do 108 kg. Ostatnio nie miałem czasu na treningi, bo dorabiam remontując domy, ale wrócę do sportu.
To co złe już za panem?
Przede wszystkim: w końcu stoję na ziemi. Wiem, na czym polega życie i co chcę z nim robić. Dziękuje Bogu, że zabrał mi pieniądze, karierę, a dał zdrowie i siłę. Że mam nową rodzinę: żonę, dziecko, 3,5-letniego syna i że się nie stoczyłem. Zrobię wszystko, by młody nie popełnił błędów taty. Dziękuję mamie, że cały czas była przy mnie, wysłuchiwała tego, co z siebie wyrzucałem i wytrzymała ten paskudny etap.
Gra pan jeszcze czasem, z kolegami?
Boję się trochę. A jak mnie któryś w kostkę trzepnie i nie będę mógł pójść do pracy? Ale mówiąc szczerze - bardzo mi brakuje piłki. Żałuję, że nie utrzymałem żadnego kontaktu ze świata piłki. Nie ukończyłem kursów trenerskich, nie zabezpieczyłem się, bo mi się nie chciało. Wolałem biegać po mieście. Piłka to jednak dalej moja wielka miłość, pasja.
Taka tragiczna miłość.
Dwa lata temu jeszcze nie było ze mną dobrze, teraz jestem poukładany, ochłonąłem. Gdybym miał wtedy tę głowę, co mam teraz... Ale po co mam tak gadać?
Ale słyszę w głosie, że mówi pan o tym uczuciu z sentymentem.
Chciałbym w piłce być, chciałbym w niej pracować, ale raczej to już jest niemożliwe. Po tym wszystkim, co przeszedłem, wstydziłem się nawet do kolegów odezwać, powiedzieć, co teraz robię. Urwałem kontakty. Po karierze nic mi nie zostało. Porozdawałem koszulki, reszta sprzętu mi się zapodziała. Zostały jedynie buty, jedna para. Pachną jeszcze rosyjską Priemjer Ligą. Znalazłem je w szopie, były schowane w walizce.
Co pan teraz o tym wszystkim myśli?
Chyba wszystko już w życiu widziałem. Kiedyś coś znaczyłem, byłem szanowany, a dziś jestem nikim. Rozmawiamy dłuższą chwilę, stoję teraz przy swoim oknie z telefonem i wbijam wzrok w ulicę. Wiem pan, z czym mi się to kojarzy?
Z czym?
Pamiętam taką scenę ze Stanów, tylko byłem po drugiej stronie szyby. Siedziałem na walizce, na chodniku, patrzyłem w niebo i myślałem sobie: "Gdzieś tam daleko jest ktoś z twoich bliskich. Ale przy tobie nie ma nikogo". Wszystko się wtedy skończyło, zostałem sam z torbą. Dziś jednak znowu mam bliskich przy sobie, wróciłem.
To moja historia, nie wstydzę się jej. Wyłożyłem kawę na ławę. Wszystko osiągnąłem sam, bez żadnej pomocy i układów. Sam z wioski się przebiłem do dużej piłki, z Zambrowa, 20 kilometrów od Łomży. Ale sam też się zniszczyłem. Potrafiłem upaść, przywalić dupą o ziemię, ale wstałem.
Czytaj pozostałe teksty autora:
Mariusz Kukiełka. Ciągły mecz na wyjeździe
Wahan Geworgian. Reprezentant z bazaru
Ireneusz Jeleń. Snajper z pola kukurydzy
Igor Sypniewski. Legenda spod trzepaka
Sebastian Szałachowski. Igraszki z diabłem