13 maja 2012 roku podczas meczu PGE Ekstraligi, w którym mierzyły się Betard Sparta Wrocław i PGE Marma Rzeszów, doszło do śmiertelnego w skutkach wypadku Lee Richardsona. Brytyjczyk zmarł we wrocławskim szpitalu, po tym jak doznał poważnych urazów wewnętrznych.
Informacja o śmierci 33-latka pojawiła się w momencie, gdy rozgrywano Derby Ziemi Lubuskiej pomiędzy Stalą Gorzów a Falubazem Zielona Góra. Goście, którzy zaczęli wysoko przegrywać, nie chcieli w tej sytuacji wyjeżdżać do kolejnych wyścigów. Doszło do przepychanek, w następstwie których na torze pojawiali się tylko gospodarze i wygrywali biegi po 5:0.
Jednoznacznie na sytuację zareagowali komentatorzy TVP Sport. Rafał Darżynkiewicz i Krzysztof Cegielski wyłączyli mikrofony. Kibice zgromadzeni przed telewizorami ostatnie wyścigi obserwowali w ciszy. - W naszej głowie pojawiły się naturalne myśli, które przełożyły się na zdecydowanie reakcje. Uznaliśmy, że mecz, który komentujemy, powinien zostać natychmiast przerwany. Nie można rywalizować o punkty, jeśli przed chwilą zginął zawodnik - powiedział Cegielski w rozmowie z WP SportoweFakty.
ZOBACZ WIDEO Woźniak mechanikiem Zmarzlika. "Zawsze to cenne doświadczenie"
Ostatecznie mecz zakończono przy stanie 44:21 dla Stali. Do tamtych wydarzeń po dekadzie odniósł się Jacek Frątczak, który w 2012 roku pracował w Falubazie.
"Niezależnie od wywoływania do tablicy, czuję się zobowiązany i na siłach, aby w tę 10. rocznicę śmierci Lee wspomnieć o tragedii, jaka dotknęła Jego oraz najbliższych. Konsekwencją wypadku we Wrocławiu były sceny ze stadionu w Gorzowie. Nikt z nas nie jest z tego dumny" - napisał Frątczak na Twitterze w jednym z kilku wpisów traktujących o tragedii Richardsona.
"Ja po dziś dzień nie jestem w stanie obejrzeć tego materiału. Nie dźwignęliśmy tej sytuacji i nie ma sensu przerzucać się winą. Ze swojej strony powiem tylko tyle, ale to żadne usprawiedliwienie, że bycie profesjonalnym to również uznanie niezdolności do wykonania zadania" - dodał były menedżer Falubazu.
Frątczak zdradził, iż tamtego dnia przeżywał trudne chwile związane z odejściem bliskiej mu osoby. "Miałem wówczas konkretne zadania w klubie i sztabie związane z organizacja, komunikacją czy strategią meczową. Ale mnie tam nie było. Nie fizycznie. De facto stałem z boku jakbym oglądał film. Miałem zostać w domu i żegnać umierającą w tym dniu kobietę, która mnie wychowała" - napisał.
"Uciekłem w mecz, żeby tego nie przeżywać. I to był błąd, bo śmierć dopadła nas ze zdwojoną siłą. To nie jest tania wymówką bo nie takiej postawy od nas, ode mnie się wymagało. Czas niby goi rany, ale nie wszystkie..." - podsumował były menedżer klubu z Zielonej Góry.
Warto też w tej sytuacji przypomnieć słowa Frątczaka z 2012 roku. - Po siódmym biegu dostaliśmy informację, że po ósmym wyścigu sędzia zejdzie do parkingu, aby przekazać nam informację o tragicznej śmierci Lee Richardsona i wtedy podejmiemy decyzję. Jak można mówić, że chcieliśmy zagrać na śmierci zawodnika, który u nas jeździł? To jest nonsens - mówił ówczesny pracownik Falubazu Zielona Góra.
- Było wahanie i pytania z naszej strony, na jakiej podstawie przerywamy zawody. Wszystko po to żeby naszego klubu nie spotkały jakieś gigantyczne konsekwencje ze strony Ekstraligi. My nie chcieliśmy jechać już do końca zawodów, ale dopiero w trakcie dziesięciominutowej przerwy podjęliśmy decyzję, że nie jesteśmy w stanie przygotowywać się do kolejnych biegów, a reszta jest po stronie sędziego. O śmierci Richardsona wiedzieliśmy dużo wcześniej, ale z oczywistych względów nie mówiliśmy o tym zawodnikom, bo jest to sytuacja ekstremalna - dodawał Frątczak świeżo po tragedii Richardsona.
Niezależnie od wywoływania do tablicy czuje sie zobowiazany i na silach, aby w tę 10tą rocznice smierci Lee wspomnìeć o tragedii jaka dotknęła Jego oraz najbliższych.
— Jacek Frątczak (@jacek_fratczak) May 13, 2022
Konsekwencją wypadku we Wrocławiu były sceny ze stadionu w Gorzowie. Nikt z nas nie jest z tego dumny.
Czytaj także:
Dyrektor cyklu GP: Tor w Warszawie jest nawet zbyt idealny
Wielki powrót. Długo się nie zastanawiał