Kibice we Wrocławiu go uwielbiali. Teraz spełnia się w innej dyscyplinie

Jako jeden z pierwszych w Polsce miał prywatnego sponsorem w postaci Andrzeja Rusko. Karierę żużlowca skończył w wieku 28-lat, ponieważ przestał odczuwać radość z jazdy. Do dzisiaj jednak osiąga sukcesy w Enduro. W sobotę obchodzi 53. urodziny.

Mateusz Kmiecik
Mateusz Kmiecik
Zbigniew Lech Archiwum prywatne / Na zdjęciu: Zbigniew Lech
Mateusz Kmiecik, WP SportoweFakty: Zacznijmy od początku. Skąd wziął się w pana życiu żużel?

Zbigniew Lech, były zawodnik m.in. Sparty Wrocław: Moja przygoda zaczęła się tak naprawdę od Enduro, a potem już poszło z automatu. Trener Wojciech Kończyło zaprosił mnie na trening i chyba nawet bardziej jemu się spodobało, niż mi. Następnie namówił mnie, żebym chwilę dłużej poświęcił żużlowi i już tak zostało. Ta bardziej dynamiczna rywalizacja niż w motocrossie też przypadła mi do gustu.

Szybko zyskał pan popularność we Wrocławiu?

Tak, gdyż wtedy jeździliśmy jeszcze na drugim poziomie rozgrywkowym w Polsce i na pewno było trochę łatwiej niż w takim Lesznie. Faktycznie szybko się rozpędziłem i nie było z tym wielkiego problemu.

Można pana śmiało nazwać gwiazdą?

Wraz z sukcesami na stadionie zaczęło pojawiać się coraz więcej kibiców. Dlatego moja popularność rosła wraz z liczbą fanów na trybunach.

ZOBACZ WIDEO: Postępy młodych zawodników w ZOOleszcz GKM-u Grudziądz

Był pan najpopularniejszym sportowcem Wrocławia? 

Faktycznie po tych słynnych barażach z Lesznem w 1991 roku miałem okazję wygrać plebiscyt na najpopularniejszego człowieka na Dolnym Śląsku.

Był pan takim obecnym Maciejem Janowskim? Wasze kariery można trochę porównać. Obaj macie także epizod w Tarnowie.

Faktycznie w moich czasach, podobnie jak teraz, wrocławian w składzie Sparty, było mało. Udało nam się wraz z Krzysztofem Jankowskim, jako ludziom stąd, szybko wybić. Wtedy też średnia wieku była inna i naprawdę byliśmy młodzi. Mieliśmy po 18 lat, a reszta była dużo starsza.

Na sympatię kibiców na pewno wpływało miejsce pochodzenia?

Przeważnie tak jest, że swojego wychowanka wspiera się bardziej. Zresztą obecny prezes Andrzej Rusko zainteresował się moją osobą już na samym początku, a też był wrocławianinem. Nie wiem nawet, czy nie byłem pierwszym zawodnikiem sponsorowanym przez firmę.

Teraz ludzie też podchodzą i proszą o zdjęcie?

Mało teraz uczestniczę w tym żużlu wrocławskim, więc nie mam okazji pojawiać się na stadionie, ale zdarzają się takie przypadki i jest to bardzo miłe.

To są głównie starsi kibice?

Tak, najczęściej zaczepiają mnie osoby mniej więcej w moim wieku i starsi. Młodsi to mogą mnie znać pewnie tylko z opowieści.

Czasami można usłyszeć, że Zbigniew Lech był showmanem. Czy pan by siebie tak określił?

Faktycznie udawało mi się prezentować na torze ciekawie i być może stąd takie słowa. Wynika to najpewniej z tego, że miewałem problemy na starcie i musiałem odrabiać na trasie, co też mi się podobało. Wówczas tory były bardziej przyczepne, więc można było powalczyć.

Ta umiejętność jazdy na dystansie wzięła się z Enduro?

Myślę, że tak. Ten sport zacząłem trenować w wieku 13 lat, co też nie było wówczas codziennością. Zaczynając starty w lidze miałem już za sobą pięć lat doświadczenia w różnych dyscyplinach.

Archiwum prywatne/ Na zdjęciu: Przemysław Liszka (po lewej) i Zbigniew Lech (po prawej) Archiwum prywatne/ Na zdjęciu: Przemysław Liszka (po lewej) i Zbigniew Lech (po prawej)
Bus, którym pan jeździł, robił wrażenia na kibicach i innych zawodnikach?

Już wtedy w Sparcie byłem właściwie jedynym zawodnikiem w reprezentacji, więc jeździłem na wiele zawodów do różnych krajów. Wówczas napatrzyłem się na pojazdy zagranicznych żużlowców i to skopiowałem. W Polsce to faktycznie się wyróżniało i było czymś nowym.

Andrzeja Rusko można nazwać pana przyjacielem?

Na pewno wiele mu zawdzięczam. Cały czas pilnował mojej średniej i starał się organizować, jak najlepszy sprzęt. Pomógł mi znaleźć drużynę w lidze czeskiej i występowałem w Libercu. Miałem w tamtych latach, co robić i ten wcześniej wspomniany bus też był wykorzystywany.

Czyli można go śmiało nazwać pewnego rodzaju menedżerem?

Faktycznie pan Andrzej Rusko wszystkim się zajmował. To była taka rola, jak menedżera zawodnika w obecnych czasach. Starał się wszystko ułożyć w taki sposób, aby było jak najlepiej.

Pan głównie występował w Polsce i w Czechach. Nie kusiły inne kraje?

Mimo wszystko trochę odstawaliśmy sprzętowo od żużlowców z innych lig. To też były inne czasy i nie zawsze mieliśmy możliwość jeździć za granicą. Oczywiście zdarzały się pojedyncze przypadki, ale do tego było potrzeba wielu formalności. Zresztą były też problemy z wizą. W późniejszych latach z kolei nie za bardzo mnie do tego kusiło, bo jeździłem w lidze czeskiej, w której prezentowałem się nawet nieźle. Warto zaznaczyć, że dzięki wyjazdowi na południe miałem dostęp do silników Jawy.

One wówczas dawały przewagę w Polsce?

Zdecydowanie. Mój czeski klub pomagał mi w pozyskaniu lepszych jednostek, co przekładało się na polskie tory. Ten sprzęt wiele się nie różnił, ale nie był też ogólnodostępny. Wtedy wszyscy lepsi zawodnicy mieli okazję do startów na silnikach Jawy i mi również się to udało.

Trzy lata z mistrzostwem Polski, to najlepszy okres w pana karierze?

Moim zdaniem lepszy czas był, gdy do tych tytułów dochodziłem. Wówczas jeździłem w lidzie i reprezentacji. Później oczywiście też było dobrze. Wygrywaliśmy, a na trybunach zasiadały tłumy i na pewno nie mogę narzekać.

Następnie odszedł pan z Wrocławia do Tarnowa i tam nie czuł się już tak dobrze. To był początek końca kariery?

Gdy opuściłem swój rodzimy klub, nie czułem już takiej radości z jazdy. Wiadomo, że żyłem z żużla, ale zarobek z niego nie był najważniejszy. Po zmianie drużyny nie koncentrowałem się tak mocno na jeżdżeniu, a bardziej zająłem się prowadzeniem swojego warsztatu.

Czyli koniec kariery był spowodowany brakiem czerpania radości z żużla?

Tak można powiedzieć. Nie czułem już takiego "flow". Nie startowałem przed swoją publicznością i byłem bardziej pracownikiem klubu. Teraz to jest oczywiście normalne, jednakże wtedy to nie było takie popularnie. Najczęściej, gdy ktoś się przenosił do innego miasta, to zabierał ze sobą całą rodzinę. Ze mną było trochę inaczej, ponieważ zostałem we Wrocławiu i dojeżdżałem na mecze. Do tego dochodziło rozłąka z rodziną. Moim zdaniem, gdybym został w Sparcie, to skończyłbym karierę dopiero niedawno.

Trzeba przyznać, że zakończył pan jazdę na żużlu w dość młodym wieku. Teraz zawodnicy około 30. roku życia często osiągają dopiero największe sukcesy.

Obserwuję to, ale nie wiem, czy to wynika z tego, że mają największą formę, czy raczej nie ma za bardzo kto jeździć. Trochę robi nam się mała pustka, a jak pojawiają się jacyś młodzi żużlowcy, to często bardzo szybko kończą swoją przygodę z żużlem, pomimo ogromnego wsparcia. Więc pod tym względem "czarny sport" chyba nie zmierza ku lepszemu.

Jednak po pierwszej karierze zaczęła się druga.

Już jeżdżąc na żużlu, zawsze miałem czas na motocykl Enduro. Gdy miałem mniej imprez, to zacząłem nawet występować w zawodach Enduro, choć nie były one regularne.

Archiwum prywatne/ Na zdjęciu: Zbigniew Lech Archiwum prywatne/ Na zdjęciu: Zbigniew Lech
Jazda na Enduro pozwoliła panu odzyskać radość z uprawiania sportu?

Tak. Byłem też wtedy we Wrocławiu. Zresztą uprawianie tej dyscypliny pozwalało na utrzymanie kondycji i było też elementem przygotowań do sezonu żużlowego.

Czyli, jeśli będzie do wyboru żużel lub Enduro, to wskaże pan na to drugie?

Tak, bez wątpienia. Mimo wszystko nie oszukujmy się, żużel pozwalał mi zarabiać pieniądze. Enduro to jednak wyłącznie hobby i zabawa.

Teraz zajmuje się pan też szkoleniem?

Mamy klub KKS Polonia Wrocław, dołączyliśmy do tego sekcję motocyklową i prowadzimy szkolenia. Niektórzy nie ukrywają, że chcą rozpocząć, jak ja, czyli zacząć od Enduro czy motocrossu, a docelowo zostać żużlowcem. Nie mamy typowych treningów przygotowujących do żużla, ale niektórzy chcą iść w kierunku "czarnego sportu".

Czyli za kilka lat możemy usłyszeć o jakimś żużlowcu, który rozpoczynał karierę w pana klubie?

Jak najbardziej. Mamy wielu chłopaków do 13. i 14. roku życia. Oczywiście nie wszyscy chcą spróbować jazdy na żużlu, ale większość tak. My nie mamy możliwości trenowania ich na motocyklu żużlowym, ale zawsze przekierowujemy ich do WTS-u.

Czyli na żużel nie jest pan w żaden sposób obrażony?

Nie, koniec kariery był wyłącznie moją decyzją.

To, czego można panu życzyć?

Sukcesów w Enduro. W zeszłym roku byłem mistrzem Polski. W tym sezonie niestety się nie udało, ponieważ trzy rundy przed końcem miałem nieprzyjemny upadek, po którym złamałem rękę i żebro. Mimo wszystko dzięki przewadze punktowej udało mi się zająć drugą lokatę.

Jednak kariery pan jeszcze nie kończy?

Wcześniej wszystko przychodziło z łatwością, teraz kosztuje mnie to więcej wysiłku. Kiedyś wystarczyło, że pojeździłem sobie dwa razy "motorem", a teraz muszę to robić dwa razy częściej. Szkoląc innych, mam też okazję do wielu kontaktów z motocyklem i to zdaje w tej chwili egzamin. Nie da się też ukryć, że jeżdżę z zawodnikami dużo młodszymi od siebie. Aczkolwiek nawet przez myśl nie przeszło mi, aby zawiesić buty na kołek i jeszcze przez parę lat to się nie zmieni. Cały czas sprawia mi to ogromną radość i codziennie rano daje motywację.

Czytaj także:
Żużel. Tego nikt się nie spodziewał. Ależ zaskakujący ruch Apatora i Sajfutdinowa!
Marek Cieślak dostał propozycję pracy! Pomoże zawodnikowi Cellfast Wilków?

KUP BILET NA 2024 ORLEN FIM Speedway Grand Prix of Poland - Warsaw -->>

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×