Największe zmartwienie mają w Lesznie. Unia miała być tym czwartym do brydża w kontekście rywalizacji w play-offach. Niezły skład z braćmi Pawlickimi i "Dzikiem" Pedersenem miał zagwarantować awans do czwórki i walkę o medale. Na razie Unia daje jednak pokaz frajerskich porażek i skandalicznych zachowań, które unaoczniają jedno: w Lesznie nie ma zespołu! "I to wszystko przez Pedersena" - mógłby ktoś powiedzieć. W żadnym wypadku. Po prostu z Nickiego jest niezły aktor i tyle. Duńczyk zagrał kabaret podczas okienka transferowego, zaśpiewał kolędę w jednej z lokalnych rozgłośni radiowych, pouśmiechał się kilka razy do kibiców podczas oficjalnych przedsezonowych spotkań, po czym... pozostał sobą.
[ad=rectangle]
Dlaczego w Lesznie nagle uwierzyli, że ten 37-letni Duńczyk raptem z indywidualnego drapieżnika stanie się dobrotliwym i uśmiechniętym kumplem, który tylko czeka na kolegów z pary? To pytanie, które dziś pozostaje bez odpowiedzi. Nicki jest dla mnie czarodziejem, ale dziś już przede wszystkim w kontekście walki o jak najlepszy kontrakt. Ciekawe, jak on to robi? Duńczyk musi mieć przecież "gadane", skoro tylu prezesów dało się nabrać na jego gadkę. Dziś w Lesznie lament i wielki żal, a przecież jaki jest ten duński koń, każdy widzi. Szkoda mi jednak Unii, która pozbawiona jest ducha zespołu. Pisałem już o tym, że w Lesznie nie ma kto scementować tej drużyny. Panowie Paweł Jąder i Roman Jankowski kompletnie się w moim odczuciu pogubili, bo o dobrej atmosferze w zespole po ostatnich skandalicznych wydarzeniach lepiej zapomnieć. Odepchnięty przez Nickiego menedżer Jąder i pyskówka w parkingu na oczach całej Polski - to wygląda bardzo źle.
Pedersenowi w Lesznie powinni podziękować, ale nie za jazdę, lecz za to, że - pewnie nieświadomie - otworzył niektórym niedowiarkom oczy. Dobrze, że lew w jego sercu obudził się tak szybko. Przynajmniej nikt na Smoczyku nie powinien mieć żadnych złudzeń, że obraz tego skrajnego indywidualisty może się jeszcze zmienić. Lepiej ratować co się da. Menedżer z prawdziwego zdarzenia potrzebny od zaraz. Zrozumieli to szybko w Toruniu, nie potrafią tego pojąć w Lesznie.
Unia otworzyła bramy do play-offów Unibaxowi Toruń, który powoli budzi się z zimowego minusowego snu. Potencjał Torunia jest niesamowity. Jeśli żużlowcy z Grodu Kopernika potrafią wygrać pod Jasną Górą z inną w teorii przecież mocną drużyną, jaką jest Włókniarz przy słabiutkiej formie Golloba i Holdera, to znaczy, że Aniołów można się bać. I pewnie boją się ich w całej Polsce, bo im dalej w las, tym Unibax jest coraz mocniejszy. Nic się jednak nie bierze z przypadku. W Toruniu zakończyli komunikacyjne eksperymenty w postaci telefonów do Sławomira Kryjoma podczas meczów. Nawet ślepiec mógłby dostrzec, że duet Jan Ząbik - Jacek Krzyżaniak kompletnie nie radzi sobie z prowadzeniem zespołu, a wspomniany Kryjom bardziej musi się koncentrować na tym, by nikt go nie zauważył w okolicach parkingu i szukaniem miejsca, gdzie telefon komórkowy złapie zasięg. Z profesjonalizmem i umiejętnym zarządzaniem drużyną nie miało to nic wspólnego. Pojęli to w Toruniu i postawili na fachowca. Stanisław Chomski słusznie porzucił zatem organizacyjno-sportowy zaścianek, jakim jest gdańskie Wybrzeże, i przyjął ofertę toruńską. Myślę, że jest członkiem idealnym by poukładać w Toruniu żużlowe klocki i awansować do play-offów. Dziś, mimo dwóch porażek, są one na wyciągnięcie ręki. Oczywiście o potknięciu mowy być nie może, bo rywale nie śpią, ale bądźmy szczerzy: zarówno Unia jak i Włókniarz w takiej formie nie są w stanie powalczyć o czwórkę. Unibax? Jak najbardziej.
Postawienie na Chomskiego na pewno było transferowym strzałem w dziesiątkę, bo właśnie menedżera Unibaxowi brakowało najbardziej. Ciekawe jednak, jak będzie się czuł pan Stanisław, gdy zabraknie dwóch punktów do pełni szczęścia, które Unibax stracił na inaugurację w meczu z Wybrzeżem. Gdańszczan prowadził wtedy sam zainteresowany. Ironia losu, prawda?
Z mocnym Toruniem nikt nie chce jednak się spotkać, dlatego w Tarnowie, Zielonej Górze i Gorzowie trzymają kciuki za Leszno i Częstochowę. W odrodzenie wrocławskiej Sparty nie bardzo wierzę, choć personalnie ten zespół mógłby się śmiało bić o czwórkę. Wrocławianie pogubili jednak kilka ważnych punktów i dziś Tai Woffinden i jego koledzy drugą rundę musieli by odjechać w stylu mistrzowskim. Nikt by się pewnie nie obraził, widząc wrocławian na czwartym miejscu. Nikt poza Toruniem rzecz jasna.
Przepychanki w Lesznie i transfer Chomskiego sprawiły, że trochę na dalszy plan zeszły lubuskie derby, które zawsze wywoływały spore - niekoniecznie te sportowe - emocje. W ostatnią niedzielę byłem świadkiem świetnego ścigania i żużla na bardzo wysokim poziomie. Tylko tyle i aż tyle, bo w ostatnich latach napinka w lubuskiem była wręcz nie do zniesienia. Dziś było normalnie i spokojniej niż w latach ubiegłych, co zresztą zauważyli sami żużlowcy i prezesi. Skąd ta zmiana? Gołym okiem widać, że nieobecność byłych już prezesów: Władysława Komarnickiego i Roberta Dowhana w obozach gorzowskim i zielonogórskim wpłynęła pozytywnie na atmosferę. Wcześniej wystarczyło tylko czekać, aż któryś z panów warknie na drugiego i... wojenka gotowa. Dziś - jak na okoliczności i lubuski kontekst dwóch zwaśnionych stron - było zdecydowanie lepiej. Zaskoczenia nie ukrywał nawet Piotr Protasiewicz. Kapitan Spar Falubazu po meczu - sam zszokowany - przybił piątki z kibicami Stali Gorzów. Usłyszał nawet oklaski z sektora przyjezdnych. Tak, zdaję sobie sprawę, że jedna jaskółka wiosny nie czyni, ale może coś się rzeczywiście zmienia na lepsze? Spokojne lubuskie derby bez agresji z obu stron? Wierzę, że tak będzie.
Maciej Noskowicz - Polskie Radio Zachód/Program Pierwszy Polskiego Radia
Wrocław ?Tak ,przed sezonem po cichu liczyłem na to ale cóż,życie jest jak nóż.Leszno?półżartem-półserio krajowy lider Unii i tak robi najwięcej punktów na tle inny Czytaj całość
Nie wiedział kto jest kto.