Chociaż Ryszard Franczyszyn karierę zaczął względnie późno, bo w wieku 18 lat, już jako junior wygrał Brązowy i Srebrny Kask. W swoim pierwszym ligowym sezonie został Drużynowym Mistrzem Polski ze Stalą Gorzów. Na krajowym podwórku zdobywał sporo medali, choć w Indywidualnych Mistrzostwach Polski najwyżej był dziewiąty. W 1994 roku w eliminacjach do Indywidualnych Mistrzostw Świata zaszedł do półfinału światowego.
Pierwsze lata i prowizoryczny minitor
Ryszard Franczyszyn do Stali Gorzów przeszedł dopiero w wieku 18 lat. Efekt był prozaiczny, nie otrzymał zgody rodziców. - Jak miałem 14-15 lat, to były dość duże nabory i widziałem je przychodząc na stadion czy czytając w gazecie. Jeszcze nie było takiej szansy, by można było się zapisać, bo nie miałem zgody rodziców, którzy nie za bardzo chcieli bym jeździł na żużlu. Musiałem poczekać do 18. urodzin i podjąłem swoją decyzję - wspomina po latach jubilat.
Nie oznacza to jednak, że nie siedział on wcześniej na motocyklu. Wręcz przeciwnie. - Mieliśmy nasz minitor żużlowy przy ulicy Cichej, gdzie mieszkałem i z kilkoma chłopakami tam jeździliśmy, m.in. z Mirkiem Daniszewskim czy Heniem Romańskim, który jest mechanikiem w Gorzowie i trzema innymi kolegami. Ścigaliśmy się na "komarkach" czy "WS-kach" - opisał Franczyszyn.
ZOBACZ WIDEO Tomasz Lorek odpowiada na zarzuty kibiców Motoru Lublin
- Później przyjechał do nas Bogusław Nowak i zabrał całą naszą piątkę na prawdziwy tor. Tam dosiedliśmy motocykli żużlowych. Z tej piątki zostałem ja i Mirek Daniszewski. Pozostali też mieli do tego dryg, ale zabrakło im determinacji - dodał.
Wcześniejsze treningi pod okiem profesjonalnego trenera w Stali mógł zaprowadzić Franczyszyna do jeszcze większych sukcesów. - To jest fakt, choć miniżużel mi pomógł. Jeździło się na nim ciężko i jak przeszedłem na duży tor, to jeździło mi się o wiele lżej i pokonywałem lepiej te łuki. Byłem zaprawiony w bojach i czułem, jakbym jeździł wcześniej. Dość szybko załapałem na czym to polega. W październiku 1982 roku zdałem licencję, a w 1983 roku jeździłem jako młodzieżowiec. Zdobyliśmy tytuł Drużynowego Mistrza Polski i w pierwszym sezonie zdobyłem Brązowy Kask. To był mały sukces na początku - wyliczył były żużlowiec.
Inny żużel
Żużel w latach osiemdziesiątych znacznie różni się od tego, co oglądamy teraz. - Teraz żużel to inna bajka i inne realia. Motocykle w teorii są takie same, choć ja najpierw jeździłem na "stojakach", a później na "leżakach", które aktualnie posiadają żużlowcy. Moje początki były całkiem inne, jeździliśmy na różnych Jawach - "kwadraciakach" i "borowikach". Wtedy nie patrzyło się na kwestie finansowe, tylko chciało się jeździć i być w składzie, by startować jak najwięcej w różnych zawodach - ocenił Ryszard Franczyszyn.
- Była taka atmosfera, że na zawody wszyscy jechaliśmy jednym busem, albo pojazdem, który pomieści też motocykle i powroty były różne - wymienialiśmy się swoimi zdaniami, analizowaliśmy mecze na gorąco, a to były najbardziej trafne spostrzeżenia. Później był czas na poukładanie sobie wszystkiego w głowie i z meczu na mecz było coraz lepiej - dodał.
Egzotyczny wyjazd w czasach PRL-u
Brązowy Kask nie był jedynym juniorskim sukcesem Ryszarda Franczyszyna. - Później zdobyłem Srebrny Kask i w nagrodę pojechałem do Nowej Zelandii na camp do Ivana Maugera. Spotkał mnie wielki zaszczyt, bo byłem u Indywidualnego Mistrza Świata - wspomniał wychowanek Stali Gorzów.
- Wcześniej jeździłem najdalej do RFN-u i już inaczej to wyglądało, ale Nowa Zelandia to była inna bajka, świat odwrócił się do góry nogami. Duże lotnisko, duży samolot - to historia, którą cały czas wspominam i jak oglądam zdjęcia, to było coś pięknego. Wyjechaliśmy w listopadzie, a wróciliśmy w lutym. Obchodziłem tam urodziny w krótkich spodenkach - śmieje się po latach.
Franczyszyn z torów wywiózł wiele wspomnień. - Z Mirkiem Daniszewskim zdobyliśmy w Bydgoszczy złoty medal w MMPPK. Później kilkakrotnie stawaliśmy na podium w MPPK, byłem też w półfinale światowym w Pradze, gdzie startowała światowa czołówka. Trzy razy startowałem też w Finale Kontynentalnym. Były takie czasy, że ciężko było się przebić na Zachód, bo był inny ustrój. Trzeba było oddawać paszport - zauważył.
W Stali było się od kogo uczyć
Fakt, że w pierwszym sezonie Franczyszyna Stal zdobyła Drużynowe Mistrzostwo Polski nie był wielkim zaskoczeniem. Było tam kogo podpatrywać. - Był Bogusław Nowak, Jerzy Rembas, Edward Jancarz, Marek Towalski, Ryszard Fabiszewski, który przeszedł później do Polonii Bydgoszcz i krótko z nim jeździłem - wyliczył jubilat.
- Na początku miałem najwięcej styczności z Nowakiem, a później z Jancarzem i ich podpatrywałem. Oni sami tłumaczyli co robić, by nie popełniać błędów. Często też przebywaliśmy z mechanikami, u których można było się dużo nauczyć i wiele z tego wynieść na przyszłość szczególnie, że zacząłem mechanikować komu innemu - zaśmiał się Ryszard Franczyszyn.
W latach osiemdziesiątych transfery były rzadkością. Wychowanek Stali bardzo szybko dostał jednak propozycję. - Na samym początku była opcja. W 1984 lub 1985 roku mocno namawiali mnie na przejście do Rzeszowa, ale jakoś mi to nie pasowało i się nie zdecydowałem - zdradził Franczyszyn.
Poza Stalą, reprezentował on jeszcze trzy kluby. - W 1997 roku byłem wypożyczony do Gniezna, bo nie było dla mnie miejsca w składzie. Po roku wróciłem z powrotem. Później startowałem w Warszawie i w Świętochłowicach i nie wspominam za dobrze tych klubów. Trzeba było daleko dojeżdżać, a pieniędzy tam nie było, do tego wszystko przegrywaliśmy - wspomniał.
- Z zarobkami było różnie, dopiero w latach 90-ych przechodziło się na zawodowstwo i trzeba było brać pieniądze z własnych oszczędności, bo nie było wielu sponsorów. Teraz stawki są zupełnie inne, sponsorów jest więcej i inaczej to się odbywa. Ja pod koniec kariery myślałem trochę o pieniądzach, wcześniej liczyła się tylko jazda - podkreślił.
Koniec kariery i żużlowe życie po życiu
Sezon 2001 był ostatnim, w którym Ryszard Franczyszyn pojawił się na żużlowych torach. - Jakby było inaczej w tych klubach, to może bym jeszcze jeździł, ale nie miałem jak i za co dojeżdżać, a trzeba było przygotowywać silniki i kupować opony. Ciężko było to udźwignąć i stąd ta decyzja. Przejeździłem 20 lat i jest wszystko dobrze - zauważył.
Po karierze żużlowej, doświadczony zawodnik został mechanikiem. - Jak skończyłem karierę, to współpracowaliśmy z Robertem Flisem. Później mechanika szukał David Ruud i po rozmowie ze Zdzisławem Kołsutem nawiązał ze mną kontakt. Zaczęliśmy współpracować już od 2006 roku i przez 10 lat byłem jego mechanikiem, mieszkając w Szwecji. David jeździł w Gorzowie i jak tu przyjeżdżaliśmy, odwiedzałem rodzinę - opisał sytuację.
Gdy David Ruud przestał jeździć, Ryszard Franczyszyn przestał być mechanikiem. Drogi obu panów się jednak nie rozeszły. David skończył karierę i założył firmę budowlaną. Byliśmy cały czas w kontakcie i zaproponował mi czy nie będę u niego pracował. Zdecydowałem się na to i jesteśmy w kontakcie, można powiedzieć że razem skończyliśmy karierę żużlową. Mieszkam w Szwecji, po nowym roku wracam z powrotem. Co jakiś czas przyjeżdżam do Polski na tydzień-dwa - zdradził Franczyszyn.
Obecnie były żużlowiec Stali mieszka w Szwecji, ciągle w pewnym stopniu jest przy żużlu. - Mieszkam w Gislaved, więc będę mógł oglądać Bartka Zmarzlika, Patryka Dudka czy Jakuba Miśkowiaka. Chodzę regularnie na mecze Lejonen i ciągle interesuję się żużlem. David Ruud załatwił mi internet i oglądam mecze na bieżąco - podsumował.
Czytaj także:
Znamy nazwisko trenera Kolejarza
Rózgi dla Kowalskiego i Unii