- Uważam, że Robert Johnson zdominował swój zespół. Zwyczajnie zabrał grę w ofensywie swoim kolegom - mówi wprost Łukasz Wiśniewski, były reprezentant Polski, 6-krotny medalista PLK, a obecnie ekspert telewizyjny w stacji "Polsat Sport". Nasz rozmówca nie ukrywa, że Johnson, który jest gwiazdą ligi i liderem Legii Warszawa, nie do końca stanął na wysokości zadania w pierwszym meczu finałowym.
Za bardzo był skupiony na rzucaniu, a nie kreowaniu kolegów z zespołu. Podobnego zdania są ludzie pracujący na co dzień w warszawskim klubie, podkreślają, że za mało było gry zespołowej, co zawsze było dużym atutem Legii.
We wtorkowym meczu warszawianie zanotowali tylko... 13 asyst, co jest kiepskim wynikiem, jeśli weźmiemy pod uwagę wcześniejsze mecze w fazie play-off i rundzie zasadniczej. Warto dodać, że Legia ma - według zaawansowanych statystyk - najlepszy wskaźnik w lidze zdobywanych punktów po asystach - 67,8 procent.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: Świątek zajrzała do pucharu, a tam... Musisz obejrzeć to nagranie
Spójrzmy w statystyki Johnsona. Amerykanin co prawda zdobył 24 punkty (był najlepszym punktującym w meczu), ale potrzebował do tego... aż 24 rzutów (miał już takie spotkanie w PLK, przeciwko Startowi Lublin zdobył 36 pkt). W niektórych fragmentach meczu zbyt indywidualnie próbował rozwiązywać poszczególne akcje, zapominając o kolegach. Łukasz Wiśniewski jest zdania, że w kolejnych spotkaniach musi zmienić podejście i zacząć uruchamiać partnerów. Wymienia m.in. Raymonda Cowelsa.
- Uruchomienie swoich partnerów spowoduje że on też będzie miał więcej swobody w ataku. Dla Legii dobrym sygnałem będzie to, gdy Cowels też będzie mocno aktywny w ataku, to świetny strzelec - podkreśla były reprezentant Polski.
Johnson uaktywnił się w drugiej połowie, gdy przejął kontrolę nad grą warszawskiego zespołu. To wtedy zdobył 19 ze swoich 24 punktów, w końcówce biorąc na siebie odpowiedzialność za wynik zespołu (12 ostatnich punktów drużyny było jego autorstwem). Napędzony dobrymi akcjami napędził wrocławianom sporo strachu, którzy ostatecznie wygrali 76:72.
- Starałem się lepiej wybierać miejsca do atakowania, do rzutu, i wykorzystywać możliwości, które dawała mi obrona rywali. Czy coś zmieniło się po przerwie? Nie, Śląsk bronił dalej w ten sam sposób, po prostu wykonaliśmy - jako drużyna - lepszą pracę w poszukiwaniu miejsc do oddawania rzutów - mówi Robert Johnson.
- Wiemy, jak gra Robert Johnson i byliśmy na niego przygotowani. Wiemy, że bierze ciężar gry na siebie. Popełniliśmy jednak kilka błędów i pozwoliliśmy mu wykorzystać jego atuty - podkreśla z kolei trener Andrej Urlep.
Wyższość Trice'a
Przed finałową rywalizacją sporo mówiło się o pojedynku gwiazd ligi: Robert Johnson - Travis Trice. Obaj są kluczowi, ale obaj są inni. Bez Trice'a nic się w Śląsku nie dzieje, czego najlepszy dowód mieliśmy w dwóch meczach półfinałowych we Wrocławiu. Czarni go zamknęli i przy okazji... zamknęli też całą drużynę. Amerykanin nadaje tempo temu zespołowi, organizuje grę, sam też zdobywa sporo punktów. Jeśli jest w grze, dobrze nastawiony, to Śląsk jest piekielnie mocny.
Trice został wybrany MVP rundy zasadniczej, przez wielu jest nazywany nie tylko tancerzem, ale też "królem ligi". To on dyryguje grą wrocławskiego zespołu. We wtorkowym spotkaniu zdobył 22 punkty (7/16 z gry) i miał 5 asyst.
Łukasz Wiśniewski podkreśla, że Johnson - zupełnie niepotrzebnie - chciał coś udowodnić liderowi Śląska, co odbiło się na jego boiskowych decyzjach, a w konsekwencji też na całym zespole, który nie mógł złapać dobrego rytmu.
- Mam wrażenie, że pojedynek z Trice'em wziął za bardzo personalnie. I ta realizacja odbijała się na całym zespole. Uważam, że Trice zdecydowanie lepie dźwignął to spotkanie pod względem emocjonalnym. Był zachowany balans między braniem odpowiedzialności a graniem pod zespół - komentuje.
Co na Johnson? Czy faktycznie pojedynek z Trice'em ma dla niego takie znaczenie?
- Nie podchodzę do tego pojedynku w jakiś szczególny sposób. Nie traktuję tego personalnie. Travis jest świetnym zawodnikiem, wiem, na co go stać, jestem gotowi na to wyzwanie - odpowiada.
"Szalony brodacz"
Johnson i Trice mają podobną historię. Obaj do Polski trafili, bo... nie chcieli się zaszczepić przeciwko koronawirusowi i przez to musieli zmieniać pracodawców. Amerykanin do Legii trafił z II ligi włoskiej (klub wygrał o niego walkę z Iraklisem Saloniki), z kolei Trice miał podpisaną umowę w Australii.
Johnson nie jest anonimowym zawodnikiem dla polskich kibiców. W sezonie 2019/2020 występował na parkietach Energa Basket Liga, przez dwa miesięcy był zawodnikiem MKS-u Dąbrowa Górnicza. Grał rewelacyjnie, rzucał po 30 punktów, ocierał się o triple-double.
To zawodnik niekonwencjonalny, który swoimi decyzjami potrafi zaskoczyć nawet samego trenera Kamińskiego. Ten czasami... po jego rzutach łapie się za głowę. Tak było we Włocławku, gdy w newralgicznym momencie trafił "trójkę" o tablicę z ponad dziewięciu metrów. Dla wielu to było szaleństwo, ale nie dla Johnsona, który ma to w genach.
Warto też dodać, że Amerykanin w tym sezonie ma już 10 meczów, w którym przekroczył barierę 20 pkt. Jego transfer do Legii był "strzałem w dziesiątkę". Szef Jarosław Jankowski z pewnością nie żałuje tego, że mocniej sięgnął do kieszeni.
- Robert jest takim zawodnikiem, że im trudniej, tym jemu łatwiej. Kiedy rzucał w dogrywce, pomyślałem sobie, że w końcu musi wpaść. Tyle rzuca, a jest to niesamowity strzelec, człowiek, który mnóstwo czasu poświęca na pracę. Oczywiście nie rzuca o tablicę, bo bym skłamał, ale wierzy w swój rzut - mówi Wojciech Kamiński.
"Szalony brodacz" jest graczem, na którego patrzy się z dużą przyjemnością. I nie tylko w ataku, ale też w obronie, bo - w przeciwieństwie do Trice'a - nie unika twardych starć, potrafi wyłączyć z gry innych zawodników. Tak było w serii półfinałowej z Anwilem, gdy krył Jonaha Mathewasa. Teraz przed nim jeszcze trudniejsze zadanie: "król ligi" w postaci Travisa Trice'a.
Karol Wasiek, dziennikarz WP SportoweFakty
CZYTAJ TAKŻE:
Mocne słowa prezesa: Inni chcieli zniechęcić Tabaka!
Zaskoczył Polskę, zrobił wynik ponad stan. Teraz... musi szukać pracy
All-in na boisku, nie w autobusie. Tak budował się finalista polskiej ligi
Zrobił furorę i... odchodzi! Jego chce zabrać z Polski