Michael Jordan - prawdziwy Byk cz. XIV

Igrzyska Olimpijskie w Barcelonie w 1992 roku były przełomowe. Wtedy to po raz pierwszy do rywalizacji o medale dopuszczeni zostali koszykarze występujący w zawodowej lidze NBA.

Ziemowit Ochapski
Ziemowit Ochapski
Reprezentacja Stanów Zjednoczonych, która wzięła udział w zmaganiach w stolicy Katalonii, nie przez przypadek została nazwana "Dream Teamem". Zespół prowadzony przez Chucka Daly'ego, mającego za asystentów Lenny'ego Wilkensa, P. J. Carlesimo oraz Mike'a Krzyzewskiego, do dziś uważany jest za najlepszą ekipę w historii koszykówki. W końcu nie codziennie o jeden wspólny cel walczą takie legendy jak Charles Barkley, Larry Bird, Clyde Drexler, Patrick Ewing, Magic Johnson, Michael Jordan, Christian Leattner, Karl Malone, Chris Mullin, Scottie Pippen, David Robinson i John Stockton. Trzech z nich - Ewing, Jordan oraz Mullin - znało już smak złota z igrzysk w 1984 roku w Los Angeles, gdzie pojawili się jeszcze jako amatorzy występujący w lidze uniwersyteckiej. Zmiana przepisów pozwoliła im jednak na przeżycie olimpijskich emocji po raz kolejny już w roli zawodowców. - Skład tego zespołu był najlepszy z najlepszych - komentował powołania do reprezentacji USA Patrick Ewing. - Wiedziałem, że wydarzy się coś wyjątkowego.

- Sądzę, że ich rozniesiemy - mówił "MJ" na temat przeciwników, z którymi "Dream Team" miał się zmierzyć w Barcelonie. - Mamy zdecydowanie więcej utalentowanych zawodników niż inni i mamy zamiar odzyskać to, co straciliśmy cztery lata temu - dodał, odnosząc się do przegranych przez team zza oceanu zmagań w Seulu. Gdy stało się jasne, że gracze NBA będą mogli zaprezentować się w stolicy Katalonii, Michael niespecjalnie był przekonany do wzięcia udziału w tym przedsięwzięciu. Ostatecznie dał się jednak namówić i już na rok przed igrzyskami zadeklarował swoją obecność.

Koszykarze z USA zostali przywitani w mieście Gaudiego niczym legendy rocka - Beatlesi. Z lotniska do wioski olimpijskiej udali się helikopterem, a wszędzie gdzie się pojawiali, wzbudzali ogromne emocje. Charles Barkley lubił spacerować po słynnej promenadzie La Rambla. Zapytany o to, co robi, żeby czuć się bezpiecznie w miejscach publicznych, pokazywał tylko swoje pięści i mówił: "to jest moja ochrona", po czym chętnie robił sobie zdjęcia i rozmawiał z fanami.

Rywalizacja w Barcelonie toczyła się według zasad koszykówki europejskiej. Fakt ten nie przeszkodził jednak gwiazdom NBA w dostosowaniu się do reguł i zdemolowaniu wszystkich rywali. Inaczej niż totalną demolką nie da się bowiem nazwać serii ośmiu meczów, w której najniższe zwycięstwo odnosi się różnicą trzydziestu dwóch punktów.

Pierwszym przeciwnikiem Amerykanów w Palau Municipal d'Esports de Badalona była Angola. 26 lipca Afrykańczycy nie potrafili stawić żadnego oporu podopiecznym Chucka Daly'ego i tylko przypatrywali się popisom Jordana i spółki. Mecz skończył się rezultatem 116:48, lecz początek wcale nie zapowiadał aż takiego pogromu. Po luźnym starcie "Dream Teamu" na tablicy widniał wynik 7:7, jednak wystarczyło tylko, że reprezentacja USA wrzuciła drugi bieg, a seria 46:1 stała się rzeczywistością. Trener Angoli w przedmeczowej wypowiedzi szydził z "Jankesów", że w ogóle nie stosują defensywy, gdyż ich zespół składa się z samych strzelców i centra. Po końcowej syrenie musiał szybko odszczekać te słowa. - Pękaliśmy ze śmiechu, kiedy tego słuchaliśmy - komentował "MJ". - Trener outsidera nie powinien używać takich słów, ponieważ dla nas był to jedynie czynnik motywujący.

Popisy "Dream Teamu" na parkiecie w Barcelonie budziły podziw, ale postawa koszykarzy NBA w pewnym momencie meczu z Angolą wywołała... porcję gwizdów z trybun. Wszystko przez Charlesa Barkleya, najlepszego strzelca zespołu, który dopuścił się dwóch przewinień technicznych. - To było w ogóle niepotrzebne - strofował swojego kolegę "Air". - Takie zachowanie może wywołać niepotrzebne dyskusje i niechęć do naszej drużyny. A to nam na pewno nie pomoże.

Gracze z Angoli dostali od "Jankesów" twardą lekcję basketu, lecz nawet po sromotnej porażce mieli wrażenie, że uczestniczyli w wielkim wydarzeniu. - Czuliśmy się jak najszczęśliwsi ludzie na Ziemi. W końcu mieliśmy zagrać przeciwko najlepszym na świecie, którzy byli Afroamerykanami, czyli naszymi "kuzynami" - wspomina Herlander Coimbra. - Na rozgrzewce staraliśmy się wykonywać spektakularne wsady, żeby im pokazać, że my też możemy grać tak jak się to robi w NBA.
fot. Steve Lipofsky - Basketballphoto.com fot. Steve Lipofsky - Basketballphoto.com
Atmosfera w reprezentacji Stanów Zjednoczonych podczas igrzysk w Barcelonie była fantastyczna. Brian McIntyre, wiceprezydent NBA ds. public relations, trzymał w swoim pokoju hotelowym około osiemdziesiąt piłek do koszykówki i chciał, żeby cały "Dream Team" podpisał każdą z nich. Jako ostatni swoje autografy miał złożyć Larry Bird. - Jaki jest najlepszy czas? - zapytał zawodnik Boston Celtics. - To zajmuje od ośmiu do dwudziestu minut - odpowiedział McIntyre. - Mam zamiar być najszybszy - rzucił Larry, po czym zaczął podpisywać piłki. Skończył po czterech minutach i trzydziestu sekundach z triumfalnym uśmiechem na ustach.
Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×