Konrad Mazur, WP SportoweFakty: Pojawiłeś się w klasycznym żużlu z wersji trawiastej. Wielu młodych zawodników wchodzi dziś do tego sportu z miniżużla, a w twoim kraju to była bardzo popularna forma jazdy na motocyklach. Wystarczy przypomnieć tu przykłady Petera Collinsa czy Chrisa Mortona, którzy wyrośli na czołowych żużlowców świata. Powiedz mi o swoich początkach i jak bardzo grasstrack pomógł ci w karierze?
Gary Havelock, Indywidualny Mistrz Świata z 1992 roku: Swój pierwszy motorek dostałem mając 3 lata. Mój tata jeszcze wtedy jeździł, a ja pokazywałem się z nim na stadionie, będąc taką maskotką. Mając 7-8 lat zacząłem rywalizować z innymi chłopakami. Nie było u nas wtedy zawodów dla młodych, szkolących się żużlowców jak miniżużel. Jedyna droga, to była przygoda z żużlem na trawie.
Pamiętam zawody na torze Belle Vue, bardzo podobała mi się jazda na nim, ten tor był nierówny, wyboisty. Byłem wówczas małą chudziną, która nie miała zbyt dużo siły. A wchodząc na klasyczne Belle Vue czułem się jakbym jechał po luksusowym torze. W trakcie kariery miałem różne oferty, by jeździć w longtracku i grasstracku, jednak problemem było to, że jeżeli chciałeś tam osiągnąć sukces, musiałeś dużo wydawać na sprzęt. W dodatku jadąc z większą liczbą zawodników prawdopodobieństwo odniesienia kontuzji było znacznie większe, przy tej prędkości. Przymykałem gaz i będąc już starszym zrezygnowałem z dalszej jazdy.
Wracając do twojego pytania, wspomniałeś o Collinsie, Mortonie, ale i moje pokolenie, czyli Mark Loram, Joe Screen, Carl Stonehewer czy Sean Wilson, oni wszyscy ścigali się na trawie, a to była jedyna opcja obycia się z motocyklem za młodu. Myślę, że to była dla mnie dobra lekcja, oswojenie się z trudnymi warunkami. W dodatku sama rywalizacja uczy cię naprawdę dużo, a im wcześniej tym lepiej.
Twój ojciec Brian też był żużlowcem i oddał się tej dyscyplinie sportu, pracując po zakończeniu kariery jako promotor. Czy pamiętasz jak się ścigał?
Nieco pamiętam jego występy na torze w Sunderlandzie. Tam był mały tor, gdzie w środku znajdował się tor do wyścigów dla psów, sporo torów w Anglii tak miało. Tata zaczynał od motocrossu, by ścigać się w motocycle trials, poprzez grasstrack, aż w końcu dotarł do żużla. W tym sporcie znalazł się bardzo późno, bo mając 29 lat. Ze względu na wiek trudniej było mu się przebić w wyższej lidze, ale w drugiej był na dobrym, wysokim poziomie. Wiem, że nie cierpiał Newcastle, gdzie proste były długie, a łuki bardzo wąskie, w wielu sytuacjach to były wyboje. Jego występy w Workington oglądaliśmy całą rodziną.
ZOBACZ Polskie obywatelstwo dla Tarasienki "na biurku Prezydenta". Prezes mówi o szczegółach
A jaka jest najważniejsza lekcja jakiej udzielił ci ojciec w trakcie kariery?
Wielokrotnie słyszałem o determinacji. Te słowa mi mocno utkwiły. Drugi, to jest pierwszy przegrany. Wpajał mi, że liczy się tylko wygrana. Moje relacje z ojcem były raz lepsze, a raz gorsze. Na pewno nie ma zbyt wielu duetów ojców i synów, gdzie to wszystko gra idealnie. Bartosz Zmarzlik i jego ojciec, czy Phil i Jason Crump, to są przykłady, gdzie to dobrze działa. Znacznie łatwiej się zaczyna, gdy wchodzisz do żużla, jako dziecko, a członek twojej rodziny oprowadza cię i oswaja z całą otoczką. Nabierasz pewności.
Z ojcem była też taka historia, że musiałem mieć 16 lat, żeby zacząć ścigać się w żużlu. To było w 1984 roku. Moje urodziny są w listopadzie, a sezon już się kończył, więc zrobiliśmy mały numer i nakłamał przy mojej licencji, że urodziłem się 4 września. Nikt tego nie sprawdził, dzięki czemu wpadło mi kilka dodatkowych tygodni jazdy i mogłem już normalnie jeździć (śmiech).
Kto był twoim ulubieńcem na początku kariery, kto robił na tobie wrażenie?
Uwielbiałem jazdę Amerykanów. Bruce Penhall, Bobby Schwartz czy bracia Moranowie. Nie tylko ja, ale Sean Wilson czy Joe Screen byliśmy zapatrzeni w nich. Oni byli dla nas jak showmani. Bruce był kompletnym zawodnikiem, z niesamowitym stylem. On był po prostu zwycięzcą, a potem nagle zniknął. Kelly Moran miał naturalny talent, sposób w jaki on kontrolował maszynę był bardzo wyjątkowy. Wyglądał jak Peter Craven, choć to nie moja epoka. Ze zdjęć był tak samo niski, wyginał się na tej maszynie i jeszcze robił takie show. Pewnie dla wielu był dziwakiem, ale po latach Amerykanie dostrzegli coś w tym stylu, a wielu mówiło, że powrócił Czarodziej Balansu.
Z kim najlepiej wychodziła ci jazda po torze? Ktoś na kogo spojrzałeś i wiedziałeś, że będziecie się idealnie rozumieć.
Powiedziałbym, ze Peter Carr. Gdy byliśmy w Australii w 1986/87 jako reprezentacja, mieliśmy tam siedem spotkań. Wygrywaliśmy wielokrotnie 5:1. Zawsze rozumiałem się z nim bardzo dobrze. Zostawiałem mu miejsca po każdej stronie, a on mógł sobie wybrać ścieżki. To samo było, gdy on prowadził.
A przeciwnicy? Z którym miałeś najcięższą przeprawę i ciągle miałeś problem by z nim wygrać?
Powiedziałbym, że Tony Rickardsson, Tomasz Gollob czy Mark Loram. Mark to taki człowiek, który jak przegrał start, to wiedziałeś, że zaraz nadleci. Nie spodziewałeś się skąd, ale na pewno się pojawi i zwyczajnie cię minie. Z kolei Tomasz był niesamowity, gość o ogromnym talencie, a jedynym jego problemem było to, że nie wygrał mistrzostwa, a miał potencjał na wygranie 3-5 razy. To co wyprawiał na torze było niesamowite. Wybierał takie linie jazdy, gdzie reszta nawet o tym nie myślała, a w Bydgoszczy na łuku mógł zrobić sobie prostą (śmiech). Cieszy mnie, że choć raz udało mu się zdobyć tytuł. Zwyczajnie mu się to należało.
O swoim ogromnym potencjale dałeś znać podczas finału Indywidualnych Mistrzostw Świata Juniorów w 1987 roku. Czy wiedziałeś cokolwiek na temat toru w Zielonej Górze?
Szczerze? To naprawdę nic. Nie było mnie w Polsce. Przyjechaliśmy na te zawody z Seanem Wilsonem i naszymi ojcami w jednym vanie. Polska była wtedy w trudnym czasie. Gdy przyjeżdżaliśmy z zachodu, to było to dla nas dziwne, że jest tu tak szaro, smutno. My wyglądaliśmy na eleganckich, kolorowych zawodników z innego świata. Kręciło się koło nas wiele dzieciaków, a my im dawaliśmy naklejki. Z jednej strony się cieszę, że mogłem zobaczyć jak wygląda komunistyczny kraj, a później jak zmieniał się na lepsze. Dziś Polska jest najlepszym miejscem dla żużla, a jak marzysz o karierze żużlowca, po prostu musisz tam być. Wtedy mieliśmy przewagę sprzętową, dysponowaliśmy różnym sprzętem, a Polacy byli skazani na to, co mieli. Wygrałem oba mistrzostwa w Polsce, a to coś dla mnie znaczy.
Tych wizyt w Polsce było później naprawdę wiele. Co cię zaskoczyło w naszym kraju?
To co najbardziej lubiłem w Polsce, to duże, szybkie tory. W Anglii tory są z reguły małe i techniczne, z paroma wyjątkami np. Bradford czy Exeter. Nauczyłem się jeździć na tych mniejszych, a gdy zobaczyłem tor w Bradford, to zastanawiałem się, jak tu dobrze jeździć, a zapominałem jak skutecznym być na małych torach. Potem nie chciałem już wracać na małe tory, to była wielka frajda rozwijać prędkość. Niewielu było takich, co radziło sobie doskonale na małych i dużych obiektach.
Jedyną rzeczą jakiej nie rozumiałem u polskich działaczy, była potrzeba zakombinowania. Gdy wszystko szło dobrze, trzeba było zrobić coś inaczej, co w efekcie było bardzo złe. Np. w Rzeszowie jeździliśmy na twardym torze, a naszym najgroźniejszym rywalem był Falubaz, który też dobrze radził sobie na takiej nawierzchni. I co? Nagle przygotowano nam coś zupełnie innego, bardzo przyczepny tor. Tylko zapomniano zapytać własnych zawodników o zdanie (śmiech).
Kiedyś w innym klubie nie rozumiałem też odstawienia Jasona Lyonsa od składu w jednym ze spotkań, ale uzmysłowiłem sobie po prostu, że tutaj jest chęć wygrania za wszelką cenę.
A z pieniędzmi jak było?
W każdym klubie coś tam straciłem, mniej czy więcej, ale na pewno. Teraz już się nie doliczę. Nigdy nie byłem rozliczony, co do pensa. Teraz jest znacznie lepiej, bo trzymacie się reguł, że jeśli nie płacisz, to nie dostajesz licencji, co jest bardzo w porządku.
Wracając do finału IMŚJ, gdy triumfowałeś. Spodziewałeś się, że zostaniesz wtedy mistrzem? Jak oceniałeś swoje szanse?
Na pewno nie oczekiwałem, że zostanę mistrzem, ale mocno w to wierzyłem. Przyjechałem na duży tor, na którym nigdy nie byłem. Miałem trzynastkę na plastronie, a podobnie jak u was, ona oznacza pecha, ale zawsze lubiłem jeździć z tym numerem. Zaczynałem w czwartym biegu, potem jechałem po równaniu. Miałem pięć punktów, a to była dobra pozycja, dzięki czemu reszta mogła się martwić. To były najważniejsze biegi dla mnie, mogłem kontrolować sytuację. Jechałem na silniku Weslake. Co ciekawe, ten silnik, który użyłem na tym finale, w następnym spotkaniu w Anglii zwyczajnie się rozwalił. Pomyślałem sobie: "O ja cię! Dobrze, że nie w Polsce". Jeśli by się zepsuł dwa tygodnie wcześniej, byłoby po tytule.
Pięć lat później także zakładasz na szyję złoty medal, ale już w dorosłym finale IMŚ. Które z wyścigów najlepiej wspominasz i które były twoim zdaniem najważniejsze we Wrocławiu w 1992 roku?
Zdecydowanie ten pierwszy i ostatni. Na otwarcie zgarnąłem ważne punkty na Perze Jonssonie, a on miał zero. On był wtedy moim najgroźniejszym rywalem. Jeżeli masz przewagę nad takim graczem, to możesz być nieco spokojniejszy. Klucz do zwycięstwa? Nie wiem. Może ten silnik? Miałem dobrze przygotowany sprzęt. Zawsze marzyłem o tym, by być mistrzem świata. Rozmawiałem z dziennikarzem przed tym finałem, mówił o pierwszym finale i zdobywaniu doświadczenia. Odparłem mu: "Chrzanić to! Jadę tam wygrać!". Ogrywałem tych zawodników w lidze, dlaczego więc miałem tego nie zrobić w finale? Nie czułem żadnego strachu czy presji na sobie. Brakowało w tym gronie tylko Hansa Nielsena, ale nie wierzę, że zrobiłby różnicę, że wyprzedziłby mnie czy Pera Jonssona.
Dla wielu twoje zwycięstwo we Wrocławiu to była niespodzianka, ale ty byłeś wtedy w dobrej formie.
Będąc małym dzieckiem, każdej nocy marzyłem, by zostać mistrzem świata. Wierzyłem w siebie i miałem dużo pewności siebie, że mogę to zrobić, a to mi bardzo pomogło. Dużo zawodników martwiło się tym, z kim się mierzy, ale ja miałem to gdzieś. Myślałem, że jeśli wykonam swoją pracę dobrze, to nie ma znaczenia, co oni zrobią, bo ja jestem wówczas na czele. Uważam, że Bartosz Zmarzlik ma dokładnie takie samo myślenie. Potem zastanawiałem się, co dalej, skoro spełniłem swoje marzenie i może mi tego zabrakło. Nigdy nie chciałem być najlepszym w historii.
Dlaczego?
Nigdy się nie zastanawiałem nad tym, po prostu chciałem być najlepszy, choć jeden raz. Po tym wszystkim uważam, że mistrzostwo to połączenie silnej motywacji, talentu, braku kontuzji, czy odpowiedniej pracy.
Wygranie tytułu IMŚ jest wielkim osiągnięciem, a obronę uznaje się za coś nieprawdopodobnego. Rok później rywalizowałeś w Pocking. Nie powtórzyłeś swojego najlepszego wyniku. Zająłeś szóste miejsce.
Było wielu świetnych zawodników. Sam Ermolenko wygrał z 12 punktami, a ja miałem ich 10. Zobacz jaki ścisk panował w czołówce tych zawodów. Zmagałem się z odpowiednimi ustawieniami na ten finał. Nie grało to tak perfekcyjnie, jak we Wrocławiu. W 1992 motocykl jechał jak z nut. W Niemczech próbowałem obu maszyn, wymienialiśmy zębatki, ale bardzo się męczyłem. Pewnie można by żałować biegu, gdzie zdobyłem 1 punkt, ale na Niemców trzeba było uważać, u siebie byli naprawdę szybcy i groźni. Myślałem, że jeszcze kiedyś zostanę najlepszy na świecie, ale miałem sporo pecha z kontuzjami. Szczególnie w Grand Prix w 1996. Nie dostałem dzikiej karty. Próbowałem się tam dostać znowu, ale nie wyszło.
Zwyciężałeś indywidualnie, w juniorach i seniorach, ale w drużynie nigdy tego nie dokonałeś. Masz kilka medali w Drużynowych Mistrzostwach Świata, ale nie z najcenniejszego kruszcu. Kiedy twoim zdaniem miałeś na to największą szansę?
To był finał w Poole, w 2004 roku. Ten dzień zwyczajnie złamał mi serce. Od zawsze chciałem wygrać z reprezentacją, ale odpowiednia taktyka Skandynawów w tym mi nie pomogła. Wystarczyło spojrzeć, że tam coś było nie tak.
W twoich czasach toczono jeszcze rywalizację w Mistrzostwach Świata Par. Pamiętasz finał w Lonigo z 1992 roku i dodatkowy wyścig, w którym przegrałeś złoty medal?
Tak, pojechałem wtedy baraż z Gregiem Hancockiem. Nie rozumiałem tego, dlaczego w zawodach o Mistrzostwo Świata Par jedzie jeden na jeden, a nie duet. Musiałem iść do toalety, powiedziałem menedżerowi Ericowi Boocockowi, że zaraz wracam. Po czym okazało się, że losowali i wybierali beze mnie. Prawda jest taka, że w Lonigo triumf dawało wewnętrzne pole, a mi przypadło zewnętrzne. On był wtedy rezerwowym i wspaniale się zaprezentował, był jak joker. Greg wyszedł lepiej ze startu, goniłem go, ale nic z tego, tor był zbyt gładki i śliski. Miałem 15 punktów i pobiłem rekord toru. Z taką formą jaką miałem, oczekiwałem, że wygram, ale nie udało się.
Jeśli miałbyś coś zmienić w swojej żużlowej karierze, to co by to było?
Stać mnie było na to, by zarobić więcej kasy na torze. Czasy były, jakie były. Gdybym był finansowo bardziej stabilny, na pewno nie ścigałbym się tak długo i czekał aż już mogę przestać jeździć. Miałem osiągnięcia w tym sporcie, w najgorszym okresie jego finansowania. Bywało różnie ze sponsorami, telewizja też nie pokazywała żużla na takim poziomie, plus problemy z klubami. Myślę, że gdybym ścigał się 10 lat wcześniej albo 10 lat później, to byłbym w innym położeniu.
Czy uważasz, że Wielka Brytania doczeka się Indywidualnego Mistrza Świata w niedalekiej przyszłości?
To jest bardzo dobre pytanie. Dan Bewley to jest znakomity chłopak, ale ma jeden problem, nazywa się Bartosz Zmarzlik. Bez Bartosza powiedziałbym, że będzie mistrzem świata. Natomiast, z nim, jestem przekonany, że zostanie wicemistrzem w przeciągu trzech najbliższych lat. Życzę mu złota, ale przed nim nie tylko Zmarzlik, ale inni przeciwnicy.
Kończąc już naszą rozmowę, chciałbym ci złożyć najserdeczniejsze życzenia, z okazji 54. urodzin, które obchodzisz 4 listopada. Jakie są teraz największe marzenia Gary'ego Havelocka?
Zanim zakończę swoją przygodę z tym sportem, chciałbym z kimś współpracować - pomagać, doradzać i spędzić czas w Polsce. Wierzę, że swoim doświadczeniem czy wiedzą mógłbym pomóc komuś i przekazywać dobre rzeczy i wskazówki, jak Greg Hancock. Chciałbym spróbować życia w Polsce dzięki takiej współpracy. Polska liga jest najlepsza i byłoby naprawdę miło, gdybym uczestniczył w jakimś zespole czy w teamie któregoś zawodnika. Teraz gdy rozmawiamy, to widzę jak trudny dla mnie jest weekend bez oglądania Ekstraligi. Jeśli ktoś to czyta i jest zainteresowany, to zapraszam. Nie masz numeru, napisz do Konrada (śmiech).
Rozmawiał Konrad Mazur, dziennikarz WP SportoweFakty
Zobacz także:
Unia Leszno ogłasza drugi transfer!
Po bandzie: Zaskoczył panią Krysię [FELIETON]