Za nami pierwsze w historii GP Arabii Saudyjskiej. Wyścig Formuły 1 w Dżuddzie był pełen przepychu. Saudyjczycy wybudowali tor uliczny za miliony dolarów tylko na dwa lata, bo właśnie prowadzą prace nad jeszcze droższym obiektem w Qiddiyi, gdzie docelowo ścigać się będzie królowa motorsportu.
W Dżuddzie mieliśmy fajerwerki na torze, ale też i poza nim - specjalne drony na niebie wyświetlały sekundy do startu okrążenia formującego i wyścigu, następnie przedstawiały nitkę toru wyścigowego. Jakby tego było mało, specjalnymi lampami podświetlono pobliską zatokę. "Wow" - to były najczęstsze reakcje fanów.
Takich obrazków kibice F1 jeszcze nie widzieli, chociaż wyścigi po zmroku od lat organizują Bahrajn czy Singapur. Arabia Saudyjska tym samym zrealizowała swój cel - po takim show nikt nie mówił o łamaniu praw człowieka w tym państwie.
ZOBACZ WIDEO: Rewolucja w F1. Robert Kubica mówi o tym, co nas czeka
"Cash is king"
"Cash is king" ("pieniądze rządzą") - mówił kilkanaście miesięcy temu Lewis Hamilton, gdy Formuła 1 postanowiła organizować GP Australii, mimo rozkręcającej się pandemii koronawirusa. Skończyło się na ogromnym skandalu, bo wyścig w marcu 2020 roku odwołano na kilka godzin przed pierwszym treningiem. Jednak to dobitnie pokazuje, że sport jest biznesem. Ciągłe wzrosty i zyski są ważniejsze niż wszystko inne, bo tego oczekują akcjonariusze F1.
Gdy takie państwa jak Katar czy Arabia Saudyjska oferują od 60 do 100 mln dolarów za prawa do organizacji wyścigu F1, decyzja może być tylko jedna. Jak słusznie zauważył dziennikarz Roger Benoit w "Blicku", te stawki odpowiadają 5-6 klasycznym Grand Prix w Europie.
- Prawdą jest, że jeśli spojrzymy z perspektywy zachodniej na Arabię Saudyjską, to jest tu wiele do poprawy i trzeba się zająć pewnymi kwestiami. Prawdą jest też to, że już teraz wiele rzeczy się zmienia. W innych krajach też pojawiają się niedociągnięcia. Są w Niemczech, są w Wielkiej Brytanii. Tam też dochodzi do łamania swobód, ale w innej skali - powiedział przed GP Arabii Saudyjskiej Sebastian Vettel, czterokrotny mistrz świata.
Kierowca Aston Martina równie dobrze mógł wymienić Polskę czy Węgry, gdzie m.in. łamane są prawa osób LGBT. Latem 34-latek protestował nawet przeciwko ustawie anty-LGBT na Węgrzech, co wywołało międzynarodową aferę. Dość powiedzieć, że jeden z polityków partii Viktora Orbana porównywał Vettela do nazistów.
Zaczęło się od Węgier
I to właśnie Węgry są dobrym przykładem na to, że F1 już wcześniej gościła w państwach niedemokratycznych. Gdyby królowa motorsportu już przed laty stosowała zero-jedynkową zasadę, to w roku 1986 nie odbyłby się pierwszy w historii wyścig za żelazną kurtyną. Komunistyczny rząd Węgier witał wtedy Berniego Ecclestone'a z otwartymi ramionami.
Ekscentryczny Brytyjczyk rozumiał, że jeśli F1 ma zarabiać, to musi rozwijać się poza Europą. Tak trafiła ona do Chin czy Bahrajnu, co wywołało szereg kontrowersji i komentarzy, o czym spora część fanów zdołała zapomnieć, bo przywykła do tych lokalizacji. Świeżą historię ma GP Rosji, którego obecność w kalendarzu załatwił sam Władimir Putin.
Chociaż Amnesty International krytykowało F1 za organizację wyścigu w Soczi, bo Rosja daleka jest od bycia państwem demokratycznym, to Ecclestone nic sobie z tego nie robił. Witał Putina niczym króla, chwalił go niejednokrotnie w wywiadach i przedstawiał jako idealnego władcę. Wieloletni szef F1 dogadał się też z władzami Azerbejdżanu, choć tamtejszy reżim podejrzewany jest m.in. o mordowanie dziennikarzy.
Przez te wszystkie lata kwestie etyczne w F1 schodziły na dalszy plan, bo "cash is king". Jednak coś zmieniło się w roku 2020, po części za sprawą komentarzy Lewisa Hamiltona. - Nie możemy ignorować kwestii praw człowieka w państwach, do których się udajemy - mówił kierowca Mercedesa.
Jednak na naszych oczach zmienił się tez świat. Tak jak ruch #MeToo zmienił podejście do problemu molestowania seksualnego kobiet, tak późniejszy ruch Black Lives Matter wpłynął na podejście do poszanowania praw czarnoskórych. BLM skupił się na tej mniejszości etnicznej, ale sama F1 określiła, że jej kampania #WeRaceAsOne ma wspierać też społeczności LGBT, niepełnosprawnych - jednym słowem wszystkich. Bo w XXI wieku można oczekiwać od świata tego, by wszyscy byli równi i traktowani sprawiedliwie.
Co zrobi F1?
Lewis Hamilton przed GP Arabii Saudyjskiej wypowiedział mocne słowa. Stwierdził, że nie ma radości z faktu, że znajduje się w Dżuddzie i równocześnie odbił piłeczkę w kierunku właścicieli F1. - To Formuła 1 postanowiła, że mamy się tu pojawić - skomentował aktualny mistrz świata. Po świecie rozniósł się też apel siostry 56-letniego Jordańczyka, który został skazany na śmierć przez saudyjski reżim. Napisała ona list do Hamiltona, w którym błaga o pomoc.
- Byłem nieświadomy niektórych problemów w krajach, w których pojawialiśmy się jako Formuła 1 - zauważył Hamilton, podnosząc potrzebę edukacji i zwracania uwagi na podstawowe problemy w tych państwach.
Pytanie, co z tym wszystkim zrobi F1. Na początku 2021 roku rządy w królowej motorsportu objął Stefano Domenicali. Włoch, który jest człowiekiem z innej epoki względem Berniego Ecclestone'a, prezentuje przy tym inne podejście. Nie zamierza zamiatać problemu pod dywan. Sam stwierdził w jednym z wywiadów, że obecność F1 powinna napędzać kraje do wprowadzania pozytywnych zmian.
Hamilton o sytuacji w Arabii Saudyjskiej mówił, że jest przerażająca. Vettel zorganizował wyścig kartingowy dla kobiet, które dopiero kilku lat mogą posiadać prawo jazdy w tym państwie. Kilku innych kierowców poruszało się po padoku w tęczowych koszulkach.
Gdy przed laty F1 zawitała do Chin czy Bahrajnu, próżno było szukać takich obrazków. To dowód na to, że coś się zmienia. Pieniądze nie mogą zawiązywać oczu szefom królowej motorsportu, bo w innym przypadku odwrócą się od niej kibice. Chociażby w USA, gdzie kwestie praw wolności mają szczególne znaczenie, a to właśnie na rozwoju na amerykańskim rynku mocno zależy właścicielom Liberty Media.
Czytaj także:
Formuła 1 ma kłopot. Tego nie da się zamieść pod dywan
Było zbyt niebezpiecznie? Jednoznaczna opinia po wyścigu F1