Karkołomne zjazdy, nieuważni kierowcy, a nawet bezpański pies. Tak giną kolarze
21 sierpnia 1894 zginął Pierre Froget. Do dzisiaj jest uznawany za pierwszego "zawodowego" kolarza, który zmarł podczas zawodów. O życie 21-latka lekarze walczyli przez pięć dni.
Do końca II wojny światowej do większości śmiertelnych wypadków doszło na torze. Szosa była w miarę bezpieczną oazą dla kolarzy. Do czasu. Pierwszy, wyraźny sygnał ostrzegawczy nadszedł w 1960 roku, podczas igrzysk olimpijskich w Rzymie. Podczas 100-kilometrowej drużynowej jazdy na czas zasłabł Knud Enemark Jensen. W wyniku utraty przytomności uderzył głową w chodnik i doznał złamania kości czaszki. Godzinę później zmarł w namiocie medycznym przy trasie. Oficjalnie powodem był udar słoneczny, jednak wiele wskazywało na to, że Duńczyk przedawkował narkotyki.
Szefowie światowego kolarstwa długo nie chcieli dopuścić do siebie myśli, że wielu zawodników używa "wspomagaczy", aby osiągać jeszcze lepsze rezultaty. Siedem lat po tragedii Jensena, doszło do kolejnego wypadku. Podczas Tour de France zmarł Tom Simpson. - Posadźcie mnie na rower, błagam! - to ostatnie słowa kolarza, który dosłownie padł na piekielnym podjeździe pod Mont Ventoux.
Simpson był wielką nadzieją Brytyjczyków na triumf w Wielkiej Pętli. - Z każdej strony czuł wielkie ciśnienie - wspominał jego przyjaciel z peletonu, Barry Hoban. - Wiedziałem, że przed tym feralnym, trzynastym etapem coś wypił. Nie znałem jednak składu.
Simpson wypił mieszankę amfetaminy i alkoholu. Wierzył, że dzięki temu pokona wszystkich rywali. 1,5 kilometra przed końcem podjazdu spadł z roweru. Miał problemy z oddychaniem. Ale to jeszcze nie wszystko. Później doszło do jeszcze bardziej wstrząsających scen.
-
kmz lw Zgłoś komentarzciekawy artykuł, ale pisany chyba przez dziecko z podstawówki... czy red. Bobakowski jest w stanie mi wytłumaczyć, która to 'kość czaszkowa'?