Karkołomne zjazdy, nieuważni kierowcy, a nawet bezpański pies. Tak giną kolarze

Marek Bobakowski
Marek Bobakowski
Śmierć Woutera Weylandta odbiła się głośnym echem. Nie tylko w środowisku kolarskim.

Otóż okazało się, że Kiwilew miał wypadek na "swoich" trasach. Mieszkał niedaleko miejsca tragedii. Tysiące razy przejeżdżał tamtędy podczas treningów.

UCI została postawiona pod ścianą. W końcu wprowadziła obowiązek używania kasków. Bardzo szybko ta zasada przeszła nawet na amatorów. Nie ma chyba obecnie w Polsce żadnego wyścigu (zarówno na szosie, jak i MTB) dla "przeciętnego Kowalskiego", w którego regulaminie nie ma zapisu o obowiązku posiadania kasku podczas rywalizacji.

Nie zawsze jednak kask ratuje życie. W maju 2011 roku, podczas Giro d'Italia, zginął Wouter Weylandt. Przy prędkości prawie 90 km/h zahaczył pedałem o o mur przylegający do drogi, przewrócił się, koziołkował kilkadziesiąt metrów. Lekarze, aby rozpocząć w ogóle reanimację musieli rozcinać kask.

- Wiem, że to nasz zawód, że jest obarczony ryzykiem, ale szczególnie w Giro organizatorzy idą na całość. Zjazdy na kolejnych etapach tegorocznego wyścigu prowadzą po szutrach nad przepaściami, w ogóle nie ma na nich barierek. Czasem mam wrażenie, że w oczach ludzi układających trasę nie jesteśmy ludźmi, a zwierzyną, która w spektakularny sposób ma dotrzeć do mety. Oby tylko lała się krew. Kiedy 220 ludzi pędzi około 90 km/h, wszyscy balansujemy na granicy wielkiego ryzyka - mówił po tej tragedii dla portalu sport.pl Sylwester Szmyd.

W ostatnich latach mamy jednak nową plagę. Plagę szalonych kierowców: zarówno motocykli, jak i samochodów. Uczestnicy oficjalnej kolumny wyścigu niejednokrotnie przekraczają granicę ryzyka. Efekty są opłakane.

Polub SportoweFakty na Facebooku
Zgłoś błąd
Komentarze (2)
  • kmz lw Zgłoś komentarz
    ciekawy artykuł, ale pisany chyba przez dziecko z podstawówki... czy red. Bobakowski jest w stanie mi wytłumaczyć, która to 'kość czaszkowa'?