Miał zająć miejsce Pudzianowskiego. W wieku 27 lat zmarł w trakcie treningu
W pewnym momencie Amerykanin zrobił sobie przerwę. Kompletnie wyczerpany położył się na ziemi, aby złapać oddech. Często tak robił, gdy trenował na maksimum możliwości. Jeden z przyjaciół podszedł do niego z butelką wody. Wtedy zauważył, że wicemistrz świata ma problemy z oddychaniem.
Od tamtej chwili wydarzenia potoczyły się bardzo szybko. Zadzwoniono po pogotowie i rozpoczęła się reanimacja. O życie sportowca najpierw walczyli koledzy, a potem sanitariusze. Defibrylator nie pomógł. Podobnie jak zastrzyk z adrenaliny. Marunde zmarł w miejscu, które stworzył i kochał. Okazało się, że doszło do zawału serca.
- Tłumaczę sobie, że po prostu Bóg potrzebował w niebie strongmana - mówi Sarge, przyjaciel Jesse.
Szybko zaczęło pojawiać się mnóstwo pytań. Rzadko bowiem się zdarza, aby u 27-latka doszło do ataku serca. Szczególnie że każdy, kto go widział przed śmiercią, mówił później, że czuł się znakomicie. Jednym z tropów była historia sprzed siedmiu lat.